0
globalnapara 4 sierpnia 2016 12:17
Rodeo



Wyjazd do USA był planowany przez około 3 miesiące. Wszystko ległoby w gruzach, już nawet zanim wylecieliśmy z kraju. Otóż LOT zrobił tzw. overbooking, czyli sprzedał więcej miejsc niż było dostępnych w samolocie. Pięć osób poleciało przesiadkami, a trzy prawie 12 godzin później. Nam na szczęście się udało. Przylecieliśmy do Chicago, a następnego dnia już byliśmy w trasie. Jako główną atrakcję wybraliśmy trasę „ROUTE 66”. Jako pierwszą atrakcję wybraliśmy rodeo w małej miejscowości (głównie z powodu, że było to jedyne rodeo w dogodnym nam okresie). Pierwsze co trzeba stwierdzić – nawet małe mieściny mieszczą się tam, na naprawdę ogromnych przestrzeniach. Z tego też powodu nie mogliśmy znaleźć tego rodeo. Machaniem rąk zatrzymaliśmy przejeżdżający radiowóz i zapytaliśmy się szeryfa, czy nie wie może, gdzie to jest. On szczerze zdziwiony naszą obecnością na takiej wsi zapytał się skąd jesteśmy. Na naszą odpowiedź, że z Polski, popatrzył na nas z jeszcze większym zdziwieniem. Koniec końców osobiście nas tam poprowadził. Z rozmowy na miejscu wynikło, że to małe rodeo okolicznych mieszkańców. Był dosyć dumny, że z tak daleka ktoś przyjechał do niego i to tak malutką grupką. Jeżeli chodzi o samo rodeo to atrakcji było mnóstwo, ale na arenie. Ujeżdżanie koni, wyścigi konne, łapanie byków czy utrzymywanie się na owcach dla małych dzieci. Prawdziwi kowboje :) Wszyscy miejscowi się znali, a my spotkaliśmy się z ogromną życzliwością z ich strony. Całość trwała kilka godzin, a jak wyjeżdżaliśmy około 23:00 to do końca było jeszcze długo.

Antelope Canyon



Wizyta w Kanionie Antylopy została zaplanowana na godzinę około południową ze względu na słońce wpadające przez szczeliny do środka. Powodowało to przepiękne zjawisko i wywoływało mnóstwo cudownych kolorów ze skał. Zwiedzanie możliwe jest tylko w okresach, gdy nie występują burze – spowodowane jest to wymogami bezpieczeństwa, gdyż kanion szybko zalewany jest przez powodzie błyskawiczne. Długość zwiedzania kanionu to około dwóch godzin.





Half Dome



Wycieczkę do parku Yosemite wraz z jedną z najbardziej rozpoznawalnych gór czyli Half Dome odbyliśmy w kilka godzin od godzin południowych. Na szczyt góry nie weszliśmy m.in. ze względu na wysoką temperaturę oraz ograniczenie czasowe. Zdecydowaliśmy się natomiast podejść pod wodospad, który akurat wtedy był praktycznie wyschnięty, skapywała z niego jedna butelka wody na minutę. Popatrzyliśmy na amerykańskie wiewiórki, wykąpaliśmy się w małym pod wodospadowym jeziorku i pojechaliśmy dalej.



Bryce Canyon



Bryce Canyon udało nam się zobaczyć pod wieczór, tuż przed zachodem słońca. Przepiękne widoki, a także wszystkie odcienie czerwieni skał lśniące się w blasku zachodzącego słońca, sprawiały wrażenie jak gdybyśmy byli raczej na powierzchni Marsa a niżeli na Ziemi. Na sam koniec trafił się nam, także niezwykle przyjazny ptak, który (jak widać na zdjęciu) zapałał do nas sympatią i po krótkich namowach zgodził się na pozowanie do zdjęcia.



Restauracja Silver Moon



Restauracja Silver Moon była autentyczną istniejącą od 1959 roku restauracją przy trasie 66, w której jedliśmy. Kelnerki były zdziwione widząc u siebie tak daleko od autostrady kogoś z tak daleka jak my. Po krótkiej chwili, gdy udało nam się wyjaśnić, że wcale się nie zgubiliśmy i że naprawdę jedziemy przez całą długość trasy 66 od początku do końca, zamówiliśmy jedzenie. Nawet kucharz wyszedł na chwilę popatrzeć kogo tu do niego przywiało. Swoją drogą dostaliśmy przepyszne dania (niestety nie pamiętam nazw). Na koniec, gdy zaczynaliśmy zbierać się do drogi, do naszego stolika podeszły wszystkie kelnerki i podarowały nam własnoręcznie wypisaną pocztówkę z pozdrowieniami od siebie dla nas. Było nam tak miło, że zostawiliśmy im jeden z naszych szalików z Polską. Możliwe, że wisi tam aż do dziś.



Meksykańska restauracja przy Horshoe Bend



Do tej restauracji przyszliśmy po prawie całodniowej wycieczce po okolicy – Horshoe Bend, Antylope Canyon i po plaży przy Lake Powel. Z zewnątrz wyglądała na malutką i skromną. Jednak tuż po wejściu widać było rozmiar naszej pomyłki. Pomimo sezonu byliśmy jedynymi gośćmi. Oryginalne meksykańskie dania, oryginalny wystrój, prawdziwi meksykanie jako kelnerzy, cicha muzyka i dobre towarzystwo. Czego więcej człowiekowi potrzeba? Otóż przydało się kilka szklanek wody do popicia, gdyż jedzenie było tak ostre jak smaczne.

Cadillac Ranch (Amarillo)



Na Cadillac Ranch dotarliśmy pod wieczór. Miejsce to znajduje się tuż pod miastem Amarillo, gdzie się zatrzymaliśmy. Tuż przed wejściem na teren „obiektu” znajduje się tabliczka głosząca, iż na terenie stanu Teksas graffiti jest zabronione pod groźbą kary administracyjnej w wysokości około 100 dolarów. Bardzo fajne wrażenie sprawiał rząd wbitych w ziemię i pomalowanych, w każdy możliwy kolor samochodów.



Kaktus przy drodze 66



Podczas naszej podróży po bezkresnych nizinach i niekończącej się drodze 66, trafiliśmy na wyjątkowo prosty odcinek. Po obu stronach drogi stał, niski bo niski, ale zawsze, płot z drutu kolczastego. Za nim na polach rosły różnej wielkości kaktusy. Jeden z nich tak bardzo spodobał się mamie, że zostałem „namówiony” do opuszczenia pojazdu, przedostania się przez drut kolczasty, przedarcia się przez rosnące po drodze inne kaktusy i zrobienia kilku zdjęć upatrzonemu okazowi, wtedy mogłem w glorii i chwale powrócić do auta. O dziwo przeżyłem i skończyłem z zaledwie kilkoma zadrapaniami i wbitymi kolcami. Ale czego nie robi się dla dobrego zdjęcia :)



Cliff Palace Mesa Verde



Pałac klifowy w parku Mesa Verde zwiedzaliśmy w temperaturze 35 stopni Celsjusza. Bardzo miła temperatura. Jednak nawet ona nie zdołała zepsuć wrażenia, jakie wywarło na nas to miejsce. Długie na ponad 80 metrów osiedle, sprzed około tysiąca lat, postawione pod ogromnym nawisem skalnym. Droga na dół prowadzi zboczem z drugiej strony. Zaleca się na półgodzinną wyprawę zabrania przynajmniej litra wody na osobę. O dziwo, w osiedlu temperatura była o jakieś 8 stopni niższa, a w niektórych miejscach panował nawet przyjemny chłodek. Cały kompleks jest dostępny dla zwiedzających za małą opłatą. Co pół godziny ze szczytu rusza wycieczka po okolicy wraz z przewodnikiem. Do dzisiaj nie wiadomo z całą pewnością, co było powodem opuszczenia tego miejsca przez właścicieli.



Santa Fe



Do Santa Fe wjechaliśmy tuż przed południem, w czasie największego słońca. Był to już nasz któryś z kolei dzień podróży w aucie i zwiedzania w pełnym słońcu, więc byliśmy tym już lekko zniechęceni. Temperatura wynosiła jakieś 30 stopni w cieniu. Jednak tego cienia to niewiele było. Zwiedzanie miasta ograniczyliśmy do placu Santa de Plaza, Pallace de Guvernos położonym bezpośrednio przy tym placu oraz stojącej trzy kroki dalej Bazyliki Świętego Franciszka z Asyżu. Tego dnia na placu był akurat mały koncert, na który udało nam się załapać. Chodziliśmy, więc między rozłożonymi w cieniu straganikami z ręcznie (tak mówili) robionymi pamiątkami przy akompaniamentach różnych okolicznych zespołów. Po zakupie kilku pamiątek sprzedawanych przez sprzedawców wyglądających na rodowitych potomków Indian i obmacaniu kilku ciekawie wyglądających rzeźb wyruszyliśmy w dalszą podróż.

Rio Grande



Rio Grande jest graniczną rzeką USA z Meksykiem. Niestety nie dotarliśmy, aż do tejże granicy. Głównie z powodu inaczej wytyczonej trasy, ale także z lekkiej obawy bycia ustrzelonym przez nadpobudliwego strażnika granicznego. W naszym miejscu Rio Grande wcale nie była taka znowu duża, raczej przypominała niezwykle brudną rzekę mającą 1/5 szerokości Wisły na wysokości Warszawy. Niżej najpewniej była dużo większa. Po zanurzeniu stóp, dodaniu trochę “wody” od siebie w celu zasilenia rzeki, ruszyliśmy dalej.



Park Narodowy Joshua Tree



Pomimo, iż Park Narodowy Joshua Tree jest bardzo popularnym miejscem turystycznym, w czasie naszego ponad 3 godzinnego przejazdu wraz z licznymi zatrzymaniami na trasie, spotkaliśmy łącznie jeden samochód. Jednym z powodów może być godzina popołudniowa (około 15) w czasie, której do tegoż parku wjechaliśmy, drugim może być mniej popularna trasa, którą jechaliśmy. Nie przejechaliśmy przez cały park, ale przejechaliśmy od Oasis Vistor Center do skrzyżowania, a następnie w górę do San Bernadinio, gdzie nocowaliśmy w nastrojowym Wigwam Motel.

Możliwość przejechania przez Park z takimi widokami był sam w sobie atrakcją. Gdy dodamy do tego ciszę i spokój niezmącane przez turystów (tak wiem, że my też turystami jesteśmy, ale piszę w naszym odniesieniu :P ) mała atrakcja urasta do rangi Głównej Atrakcji. Drzewa Jozuego, największy przedstawiciel rodziny agawowatych na świecie, rosną nawet do 12 metrów wysokości i żyją do 900 lat. Jeżeli chodzi o warunki na pustyni to jest to bardzo dobry wynik. Stanie przy takich ogromnych roślinach, kłujących co nie miara, pośrodku rozpalonej pustyni, gdzie nic oprócz nich nie rośnie oraz ich wygląd przypominający człowieka z rękami uniesionymi do nieba jakby wzywające Boga – wszytko to zostaje na bardzo długo w pamięci.

"USA Road Trip - Route 66 cz.2" znajduje się pod tym linkiem :)
https://globalnapara.fly4free.pl/blog/2267/usa-road-trip-route-66-cz-2/

Zapraszam Was na bloga oraz fanpage na FB :)
http://globalnapara.blogspot.com/
https://www.facebook.com/globalnapara/

Dodaj Komentarz